Port Royal
Nadal nie mogę uwierzyć, że to ich pierwszy raz. Wszystko tu jest takie…eksplodujące smakiem i nieprzypadkowe. Aż nierzeczywiste. Przedstawiam Wam – Port Royal Fish & Oyster Bar – pierwszą restaurację Karoliny i Łukasza. Petardę na warszawskim rynku gastronomicznym.
Zapewne dotarła do Was informacja o niedawnym otwarciu Hali Koszyki w nowej odsłonie. Cudownie. Wszyscy czekali na ten moment, wyszukując w internecie informacji o nietuzinkowych najemcach. Wśród nich można znaleźć weteranów street food’u, autentyczne orientale smaki, europejskie rarytasy i wszystko co dobre bo polskie. Na szczęście pierwszym miejscem, do jakiego trafiłam był Port Royal. Reszty nie oceniam, ale to miejsce ubóstwiam. Być może z powodu okoliczności w jakich spędziłam tam pierwsze godziny.
Bywają takie wieczory kiedy odwozimy Synka do Dziadków i ruszamy z Panem R. rozkoszować się owocami morza i dobrym winem. Najbardziej lubimy usiąść sobie przy barze w restauracji, popatrzeć na kunszt kucharzy, poplotkować z kelnerami i cieszyć się nie tylko sobą ale i klimatem miejsca, w którym jesteśmy. Do tej pory naszym ulubionym, taki miejscem, był Der Elefant, ale król został zdetronizowany. Jego miejsce zajął Port Royal, gdzie odczuć można artystyczną duszę Właścicielki – Karoliny i rodzinną dbałość o dobór najlepszych składników. Ujęła nas również świadomość, że dostawa świeżych ryb dociera tu 6 razy w tygodniu. Pewnie jest to zasługa możliwości dowozu z familijnych łowisk z Lubelszczyzny, ale jest to też dowód na silne podstawy całego konceptu jaki przedstawia Port Royal.
Podczas naszej pierwszej wizyty, zrobiliśmy to co zwykle – poprosiliśmy obsługę o zaserwowanie pereł menu. No i otrzymaliśmy… perły smaku. Orzeźwiające, kolendrowe ceviche z ośmiorniczki, limonkowy tatar z dorady, dzwonek z halibuta na palonym maśle i wszystkie te niby zwyczajne dodatki. Niby, ponieważ kręciły nas nawet warzywa na parze dosmaczone w niebywały sposób. Bajka. Szef Kuchni – Daniel Szmidt, nie odpuścił nam i dalej pojawiały się consomme z czerwonej kapusty z ośmiorniczką, klasyczny kociołek muli w białym winie :) Wyborne. Na koniec naturalnie skusiliśmy się na słodkość – sernik – smak jak w moim poznańskim domu, a konsystencja lekka jak puszek.
Tym razem nie spróbowaliśmy ostryg – ale jeśli są choć w połowie tak dobre, jak reszta, będą moim kolejnym punktem przyjemności.
Tak siedząc, rozkoszując się jedzeniem, atmosferą i pysznym winem, zapytaliśmy przemiłą barmankę o źródło tego sukcesu. Powiedziała „To chyba ekipa, Wszyscy się lubimy, jesteśmy zgrani i mamy wspólny cel”.
Bravo. Do zobaczenia kolejnym i kolejnym razem :)
PS
Pod nazwą Port Royal kryje się historia najbogatszego jamajskiego portu, który całkowicie zniknął w głębinach Morza Karaibskiego – jestem pewna, że Naszego warszawskiego Portu, nie czeka podobna przyszłość ;)
Foto by Patrycja Toczyńska